środa, 12 grudnia 2007

Dethklok "The Dethalbum"


Dla niewtajemniczonych - Dethklok to fikcyjny zespoł deathmetalowy występujący w animowanym serialu "Metalocalypse". Serial ten przedstawia z ogromną dawką humoru - czarnego i czarniejszego - światek metalowej muzyki i jej fanów. Każdy z członków zespołu Dethklok jest swego rodzaju satyrą na metalowy image. Są w nich zresztą widoczne cechy zapożyczone od prototypów jak najbardziej realnych - wąsik i wymowa basisty Murderface'a pochodzą najpewniej od Lemmy'go, szwedzki akcent i językołomne nazwisko Svigsgara Skvigelfa - Yngwie Malmsteena, natomiast Nathan Explosion to wypisz-wymaluj George Fisher z Cannibal Corpse. Jednym z niewątpliwych atutów tegoż serialu jest wyjątkowo dobra ścieżka dźwiękowa, skomponowana i wykonana przez pomysłodawcę całego przedwsięzięcia - Brandona Smalla. Czasami, oglądając "Metalocalypse" myślałem sobie, że na miejscu pana Smalla szkoda by mi było niektórych pomysłów muzycznych wykorzystywać na tak jajcarskie potrzeby. Teraz, po jakimś czasie po finale pierwszego sezonu serialu do sprzedaży trafiła oryginalna ścieżka dzwiękowa serialu o nazwie "Dethalbum".
Płytę tę można rozpatrywać na dwa sposoby - jako soundtrack do kreskówki w wykonaniu wirtualnego zespołu i jako "prawdziwy" album. Spróbuję jednego i drugiego. Otóż mamy tu wykonany na całkiem przyzwoitym poziomie materiał z pogranicza heavy i death metalu. Brendon jest wyjątkowo sprawnym gitarzystą, ma wyczucie i dobrą technikę. Spod jego palców wychodzą bardzo ładne solówki (a w przypadku "Duncan Hills Coffee Jingle" wręcz piękna), riffy również do słabych nie należą. Gorzej niestety jest z wokalem. Myślę, że w realnym świecie Brendon pod postacią Nathana Explosion by się raczej nie przebił, bo growl ma słabiutki i płytki. No ale co z tego, jeśli słysząc taki np. "Awaken", "Thunderhorse" czy "Blood Ocean" przed oczami każdego fana serialu, do których ja się niewątpliwie zaliczam, stają efektowne sekwencje z "Metalocalypse". Wreszcie można tych kawałków posłuchać w normalnej jakości dźwięku, wcześniej znałem je jedynie w tragicznych "jutjubowych" nagraniach, czy też niewiele lepszych "tiwiripach". Mus dla każdego fana serialu, pozostałym najpierw polecam zapoznać się ze wszystkim odcinkami "Metalocalypse". A warto.

7/10 - (nie) tylko dla fanów serialu

poniedziałek, 10 grudnia 2007

Vital Remains "Icons Of Evil"

Kolejna wielka premiera tego roku. Po niezliczonej ilości przesłuchań albumu „Dechristianize”, który swojego czasu stał się dla mnie nie lada objawieniem, nie pozostawało mi nic innego, jak z zapartym tchem czekach na jego następcę. Wieści które docierały z obozu Vital Romains w trakcie prac nad nową płytą były jak najbardziej obiecujące – okazało się bowiem że współpraca kapeli z Glenem Bentonem nie była jednorazowym zdarzeniem i uświetni on swoim nietuzinkowym growlem również „Icons Of Evil”. W wywiadzie z Davem Suzuki padła też obietnica, że tym razem panowie bardziej przyłożą się do brzmienia, co również nie mogło nie cieszyć, bo jedną z nielicznych wad poprzedniego wydawnictwa była wyjątkowo niedbale nagrana perkusja, w szczególności irytujący saint-angerowski kartonowy werbel.

Po nad wyraz mocnym „Dechristianize” poprzeczka była ustawiona bardzo wysoko. Jedak jak to mówią, nic trudnego dla chcącego. „Icons Of Evil” przebija swoją poprzedniczkę pod każdym niemal względem. Osiem epickich, ponad siedmiominutowych kawałków w wykonaniu klasyków gatunku to nie lada gratka dla fana death metalu. Podobnie jak na poprzednim albumie, epatująca opętanymi blast beatami ekstremalna deathowa sieczka na ponaddźwiękowych obrotach co chwilę zmienia się pompatycznymi zwolnieniami. Tak samo jak na „Dechristianize” aż roi się tu od elementów heavy i power metalu. Za taki stan rzeczy odpowiada oczywiście przede wszystkim człowiek-orkiestra Dave Suzuki, który na „Icons Of Evil” przeszedł samego siebie. Każda kompozycja jest przesycona jego grą solową, i pokuszę się na stwierdzenie, że takich "kwiatków" w deathmetalu nie gra oprócz niego nikt. Pomiedzy fruwającymi, niezwykle melodyjnymi partiami gitary wiodącej a bezkompromisową rzezią riffów Tony'ego Lazaro tworzy się niesamowity kontrast, na którym to polega cała siła i oryginalność tego zespołu. Kolejna w tym roku płyta, której wstyd nie mieć - wio do sklepu, drodzy metale ;)


9/10 - death z najwyższej półki