niedziela, 11 listopada 2007

Arch Enemy "Rise Of The Tyrant"


Bez wątpienia, nowy album Arch Enemy był jednym z najbardziej wyczekiwanych wydawnictw w tym roku. Twórczość Szwedów lubię i cenię od dawna, i to wcale nie przez fakt obecności w kapeli atrakcyjnej blondyny obsługującej mikrofon J Mimo że mało odkrywczy, styl AE łączy w sobie niemal wszystko co w metalu najlepsze: mamy tu i thrashowy ogień, i iście jadowite, drapieżne deathmetalowe wokale pani Gossow, i heavy/powermetalową melodykę i świetne, odegrane i wyczuciem godnym największych gitarowych wirtuozów solówki. Do tego perfekcyjne zgranie kapeli i dopieszczone brzmienie.


Przyznam się, że jak w większości podobnych przypadków, nie miałem wystarczająco ani cierpliwości, ani pobudek moralnych, żeby poczekać na oficjalną premierę „Rise Of The Tyrant”, i pierwszą kopię nowego dzieła AE „nabyłem” w sieci sklepów peer-to-peer. Usprawiedliwieniem niech mi będzie fakt, że w pierwszym tygodniu po wydaniu krążek dumnie stanął na półce, a i nawet nie pożałowałem paru dodatkowych złotych na „snob edition” w slipcase i z mini DVD w prezencie.


Pierwsze co pozytywnie zaskakuje po sięgnięciu po najnowsze dziecko Arch Enemy, to okładka. Zamiast przynudzających, oklepanych pomysłów Joachima Luetke, przedstawiających niezliczone wariacje tego samego motywu, dostajemy tym razem grafiki oryginalne, nietypowe dla metalowych wydawnictw. Ok, książeczka książeczką, a co z muzyką?


„Rise Of The Tyrant” niewątpliwie zawiedzie tych, dla których w etykiecie „melodic death metal”, którą to najczęściej jest znakowana twórczość kapeli, liczy się przede wszystkim ten drugi człon. Bądźmy szczerzy, z „death” tutaj już zostają tylko wokale. Natomiast „melodic” i „metal” nowa płyta Szwedów jest wzdłuż i wszerz. Na szczęście w tym przypadku „melodic” nie równa się „cukiernia”.


„Rise Of The Tyrant” to zdecydowanie najbardziej melodyjna pozycja w dorobku Arch Enemy. Melodyką są przesiąknięte wszystkie riffy, nawet te najbardziej drapieżne z nich nigdy nie sprowadzają się do bezmyślnego nawalania, melodia również króluje w wyrazistych solówkach Michaela i Chrisa. Podział obowiązków tu pozostaje taki sam jak na poprzednich płytach – Michael odpowiada za ogniste wymiatanie o thrashowym rodowodzie, Chris natomiast dostarcza dźwięków bardziej technicznych, „ładnych”, zakorzenionych w klasycznym heavy metalu. Słychać jednak że w porównaniu z poprzednim albumem poskromił on nieco swoje wirtuozerskie zapędy, mniej tu Pingwina Malmsztajna, więcej Adriana Smitha. Ammottowie nie szczędzą również ujmujących motywów przewodnich, opartych na długich nutach harmonijnie mijających się ze sobą gitar.


Metalowego honoru kapeli bronią z kolei wokale pani Gossow – jeszcze bardziej szorstkie, dzikie, jadowite i drapieżne niż na poprzedniej płycie. Mniej nachalna w porównaniu z „Doomsday Machine” jest tu ingerencja studyjnych „czarów”.


Brzmienie „tyrana” wgniata w fotel. Cudowne mięso na gitarach, głęboko osadzony bas, precyzyjna perkusja, krystaliczna przejrzystość, idealnie wyważone proporcje, niczego nie za dużo, niczego za mało. Tego się zresztą należało spodziewać.


Co się tyczy samych kompozycji to jest tu masa hiciorów, które śmiało można postawić w jednym rzędzie z najlepszymi dokonaniami AE - huraganowy otwieracz „Blood On Your Hands”, „The Last Enemy” ze świetnymi solówkami i podniosłym refrenem, „Night Falls Fast” – ukłon w strone stylistyki albumu „Wages Of Sin”, czy najostrzejszy w tym secie kawałek „In This Shallow Grave”.


A na koniec, żeby nie było, że jestem bezkrytyczny, kilka słów o wadach albumu. Pierwsza rzecz która aż się prosi o szpilkę w swoją stronę, to liryki Angeli. O ile o potędze jej gardła należy się wypowiadać w samych superlatywach, o tyle umiejętności literackie wołają o pomstę do nieba. Zarówno szablonowy metalowy „mhrok” w stylu darkened darkness darkens my darkly dark soul”, jak i tak samo schematyczne liryki na temat buntu jednostki typu „stand up and fight” wywołują uśmiech politowania. No i można by było bez tego istrumentalu się obejść, jednego Vai’a już mamy, kolejnego nam nie potrzeba. Więcej nie mam się do czego przyczepić. Smakowity kąsek przebojowego gitarowego grania.


8,5/10 - ciacho

Brak komentarzy: