Historia mojej znajomości z muzyką Dream Theater jest dosyć burzliwa. Zaczęło się od tego że parę ładnych lat temu, po tym, jak ktoś ze znajomych zapuścił mi kawałek „Pull Me Under” (no bo niby jaki inny?) pobiegłem do sklepu po album „Images And Words”. Niestety płyta dosyć prędko mnie rozczarowała, mimo intensywnego wałkowania nie dałem rady się do niej przekonać. Krążek po dłuższym czasie spędzonym na półce znalazł swojego nowego właściciela na allego, a ja na długo zapomniałem o istnieniu kapeli. I było tak do tej pory, kiedy nie obejrzałem na DVD koncertu „Live At Budokan”. Pomijając kwestię instrumentalnych fajerwerków, od których długo nie mogłem pozbierać szczękę z podłogi, zaintrygowała mnie niespodziewanie duża ilość dźwięków bardzo, ale to bardzo metalowych. Jak się prędko zorientowałem, w większości pochodziły one z promowanej wtedy, najnowszej płyty Dream Theater pod tytułem „Train Of Thought”. Czym prędzej więc zapoznałem się z tym dziełem i sprawiło ono na mnie ogromne wrażenie. Pomyślałem sobie wtedy, że może za wcześnie skreśliłem DT z listy moich muzycznych zainteresowań, wyciągając daleko idące wnioski na podstawie jednego albumu. Po nadrobieniu zaległości zatrzymałem się na dwóch, oprócz wspomnianego „TOT”, krążkach: „Metropolis Pt. 2…” i „Six Degrees Of Inner Turbulence”. Albumy te z ogromną przyjemością słucham do dziś. Natomiast wydany już po moim „nawrocie” „Octavarium” zupełnie nie przypadł mi do gustu. Po „Systematic Chaos” sięgnąłem jednak z nadzieją, że usłyszę coś na miarę trzech moich ulubionych krążków zespołu. Długo się wahałem z oceną tego dzieła, a moje zdanie zmieniało się wielokrotnie z jednej skrajności w drugą. Ostatecznie przeważyły wrażenia do pewnego stopnia negatywne, i recenzja ta będzie utrzymana w nieco marudzącym tonie.
To że każdy z panów z Dream Theater obsługuje swój instrument z nieludzką wręcz sprawnością wiadomo nie od dziś, i każdy kto miał styczność z ich muzyką nie powinien mieć co do tego akurat żadnych wątpliwości. Dlaczego więc starają się oni na każdym albumie udowodnić nam to po raz kolejny? Dlaczego ekipa Portnoy’a jest tak święcie przekonana, że bezwzględnie każdy dwunastominutowy kawałek będzie lepszy od kawałka o długości minut czterech, a kompakt musi być wypełniony muzyką po same brzegi? Dlaczego nie zdają sobie oni sprawy z tego, że nawet najlepsza, najszybsza i najbardziej techniczna solówka ma sens tylko wtedy kiedy ma ona swoje uzasadnienie w strukturze kompozycji, a nie pojawia się znikąd w najmniej oczekiwanym momencie i tak samo nie wiadomo gdzie znika? Słuchaniu „Systematic Chaos” towarzyszy pojawiające się przy niemal każdym kawałku uczucie, że jeżeli by z niego tu i tam co nieco powyrzucać, skracając go tym samym o połowę, to album jako całość tylko by na tym zyskał. Bo kawałków których nie psują powpychane na siłę instrumentalne popisy jest na płycie raptem aż… dwa. I są nimi akurat te, które mają z ciężkim graniem najmniej wspólnego. Na domiar złego, tylko jeden z nich naprawdę przypadł mi do gustu.
Wspomniane uczucie przekombinowania nie każe na siebie długo czekać – pierwsza brzmiąca zupełnie od rzeczy wprawka na szybkość paluszków w wykonaniu Petrucci i Rudessa pojawia się już pod koniec drugiej minuty pierwszego utworu. Tak jakby nie można było sobie tego darować i od razu przejść do następującej bezpośrednio po tym ślicznej, oszczędnej melodii. I tak samo pominąć wyścigi w końcówce. Szkoda, bo „In The Presence Of Enemies Part
Jak już powiedziałem, od początku i do końca podoba mi się tu tylko jeden numer. Jest nim „Forsaken”. No i co z tego że „MTV-friendly”, kiedy to właśnie on hula mi w głowie od pierwszego przesłuchania. Bardzo korzystnie wypada tu wielogłos w refrenie, tak samo jak i wchodzący bezpośrednio po fortepianowym wstępie, gitarowy riff.
Nietrudno się domyślić, że fani DT przyjmą tę płytę z zachwytem. A jeśli nawet komuś z nich ona się na początku nie spodoba, to będzie w takt muzyki walił głową w ścianę do tej pory, póki nie zrozumie wielkość „kolejnego dzieła bogów”. Ja (na szczęście) do takich nie należę i wolę zapuścić sobie po raz setny „Scenes From a Memory”. Bo tam akurat nie ma ani jednej zbędnej nutki.
1 komentarz:
sprobuj sobie posłuchać nowego dzieła Symphony X "Paradise Lost", ciekawo co powiesz... rzecz się ma podobnie jak z DT: niby to jest fajne i wszystko na miejscu, ale... no właśnie, ale. Nie lobię jak tego wszystkiego jest za dużo.
Prześlij komentarz