Była to jedna z najbardziej wyczekiwanych premier w tym roku. Po morderczym „Demigod”, na którym Nergal po raz kolejny pokazał że nie ma dla niego płyty nie do przeskoczenia, spodziewać się należało już tylko niemożliwego. I warto się było spodziewać, bo jak się okazało „The Apostasy” przebija swoją poprzedniczkę pod każdym niemal względem.
Na nowym krążku Nergal wraz ze swoją ekipą nie zszedł na szczęście w ślepą uliczkę wyścigów z czasem i nie stara się żeby nowy materiał był jeszcze szybszy i brutalniejszy od poprzedniego. Stawia natomiast na urozmaicenia, produkcyjne smaczki i nowe pomysły aranżacyjne. Ta płyta wreszcie powinna zatkać usta niedowiarkom, którzy we wszystkim co się ukazuje pod szyldem Behemoth widzą mniej lub bardziej kreatywną zrzynkę z Morbid Angel, Nile czy czegokolwiek innego. Bo jest to niepowtarzalny styl z mnóstwem patentów, których, przynajmniej ja, nie słyszałem nigdzie więcej. No bo wskażcie mi płytę death metalową gdzie w podobny sposób jak na „The Apostasy” jest wykorzystana sekcja dęta? Nie w postaci intra/outra czy interludium, tylko równo rżnąca unisono z gitarami, dublując ich riffy. Nie jest ona jedynym urozmaiceniem gitarowego czadu na „The Apostasy”. Tu i ówdzie pojawia się chór, akustyki, plemienne rytmy i takież wokalizy. Narzekać na brak indywidualnych cech w wokalu Nergala też nie ma sensu, od razu słychać kto to śpiewa. Tak samo jak na „Demigod” nie doszukamy się tu typowego dla wcześniejszych płyt nakładania blackowego screamingu i deathowego growlu. Wokale są rasowo death metalowe – głuche, drapieżne i zwierzęce. O możliwościach technicznych zespołu pisać nie będę – nie od dziś wiadomo że Inferno to istna machina wojenna, wykonawstwo wioślarzy też stoi na należytym poziomie, a bas Oriona na odmianę od poprzedniej płyty wreszcie jest słyszalny, a nie tylko wyczuwalny.
Otwiera płytę instrumentalna kompozycja „Rome 64 C .E”, doskonale wprowadzająca w nastrój albumu. Niewiele ponad minuta marszowych rytmów kończy się kilkusekundową pauzą, po czym rusza nawałnica „Slaying The Prophets Ov Isa”. Bombardująca słuchacza podwójną centralką i szybkimi przejściami perkusja, gitary tnące morderczo ciężkie riffy o orientalnym brzmieniu oraz dziki wokal Nergala – jednym słowem Behemoth w najlepszym wydaniu. W połowie utworu następuje pompatyczne zwolnienie z chórem i wspomnianą sekcją dętą, po czym wszystko wraca do porządku dziennego, czyli szaleńczej death metalowej młocki, zakończonej krótkimi, aczkolwiek treściwymi solówkami. Drugi w kolejności utwór, „Prometherion” stanowi kontynuację brutalnej jazdy, urozmaiconej orientalnymi melodiami. „At The Left Hand Ov God” zaczyna się od spokojnego wstępu z gitarami akustycznymi w roli głównej, by potem przerodzić się w majestatyczny utwór utrzymany w wolnym jak na Behemoth tempie, któremu po raz kolejny potęgi dodają fragmenty z udziałem chóru. Końcówka utworu daje słuchaczowi chwilę wytchnienia przy plemiennych wokalizach i rytmach perkusji. Jest to jak najbardziej na miejscu, gdyż następny w kolejności „Kriegsphilosophie” to kolejna szybka, agresywna petarda, okraszona jedną z niewielu na tym albumie naprawdę zapadających w pamięć solówek. Zwolnienie w środkowej części utworu w linii prostej kojarzy się z okresem „Zos Kia Cultus”. Następny w kolejności utwór „Be Without Fear” nie wnosi niestety nic nowego i osobiście postawiłbym by go w jednym rzędzie z „Towards Babylon” poprzedniego albumu Behemoth. Podobnie rzecz by się miała z „Arcana Hereticae”, gdyby nie kończące kawałek zwolnienie z należycie uwypuklonym udziałem trąbek. W taki oto sposób doszliśmy do jednego z najciekawszych utworów na płycie – „Libertherme”. Zaczynający się od klimatycznego wstępu okraszonego rozsądną dawką elektroniki, kawałek tworzy hipnotyzujący nastrój, posiada też najlepsze na płycie solówki – krótkie, treściwe, a zarazem potęgujące nastrój. Najbardziej intrygującym utworem na płycie jest następny w kolejności „Inner Sacrum”. Było o nim głośno jeszcze długo przed premierą płyty za sprawą anonsowanego udziału Leszka Możdżera i Warrela Dane’a. Udział Możdżera w tym chorym utworze sprowadza się do kilkusekundowego wstępu i powtarzających się na przestrzeni utworu motywu, natomiast Dale swoim charakterystycznym wokalem dodaje utworowi schizofrenicznego klimatu. Tak Behemoth jeszcze nigdy nie grał. Hipnotyzujące dźwięki z powtarzającymi się wielokrotnie motywami w zwrotkach zmieniają się agresywnym refrenem, chwilę wytchnienia daję natomiast kilkusekundowa akustyczna solówka. Po tym hipnotyzującym kawałku czeka na nas już tylko kolejna porcja wygrzewu w postaci „Pazuzu” i „Christgrinding Avenue” - najbardziej przebojowegp kawałka na płycie, który zapewne dołączy do koncertowego setu zespołu jako żelazna pozycja. Płyta kończy się kolejnym majestatycznym zwolnieniem z trąbkami dublującymi riffy gitar i kobiecymi wokalizami identycznymi do tych z początku „Rome 64 CE”, swoistą klamrą spinającą album w całość.
Taki jest zatem najnowszy album Behemoth. Nergal po raz kolejny dokonał rzeczy niemożliwej i przeskoczył swoje poprzednie dzieło. „The Apostasy” po prostu miażdży, nie nużąc przy tym słuchacza ani przez chwilę. Płyty słucha się z zapartym tchem. Jedyna wada na którą mogę wskazać to, podobnie jak na „Demigod” solówki. Tylko niektóre z nich są warte uwagi, reszta dźwięków opisanych we wkładce jako „lead: Nergal” tudzież „lead: Seth” nie przyciągają niestety uwagi, zwłaszcza że w ten sposób jest opisany każdy moment w którym któryś z tych panów dotknie dolnych strun gitary, nawet jeśli są to trzy nutki. Oprócz tego nie ma się do czego przyczepić. „The Apostasy” zabija.
9,9999999.../10 - prawdopodobnie płyta roku 2007
Taki jest zatem najnowszy album Behemoth. Nergal po raz kolejny dokonał rzeczy niemożliwej i przeskoczył swoje poprzednie dzieło. „The Apostasy” po prostu miażdży, nie nużąc przy tym słuchacza ani przez chwilę. Płyty słucha się z zapartym tchem. Jedyna wada na którą mogę wskazać to, podobnie jak na „Demigod” solówki. Tylko niektóre z nich są warte uwagi, reszta dźwięków opisanych we wkładce jako „lead: Nergal” tudzież „lead: Seth” nie przyciągają niestety uwagi, zwłaszcza że w ten sposób jest opisany każdy moment w którym któryś z tych panów dotknie dolnych strun gitary, nawet jeśli są to trzy nutki. Oprócz tego nie ma się do czego przyczepić. „The Apostasy” zabija.
9,9999999.../10 - prawdopodobnie płyta roku 2007
1 komentarz:
Hi
Prześlij komentarz