Należę do frakcji wielbicieli zespołu, którym daleko do narzekania na dokonania z okresu kiedy perkusję obsługiwał Paul Bostaph. Dlatego też nie podniecałem się zbytnio powrotem Lombardo, nie twierdziłem też że razem z nim powrócą „stare dobre czasy”, gdyż moim zdaniem dobre czasy Slayera nigdy się nie kończyły. Oczekiwałem natomiast od zespołu albumu który połączyłby w sobie wszystko co w ich muzyce najlepsze: szybkość i agresję „Reign In Blond”, melodykę i klimat „South Of Heaven”, precyzję i dojrzałość „Seasons In The Abyss”, ciężar i mordercze brzmienie „GHUA”. Czy dostałem to czego oczekiwałem? Jak najbardziej :)
Mamy na tej płycie wszystko co tygrysy lubią najbardziej: klasyczne slayerowe riffy, melodie oparte na harmonijnych mijankach gitar, zwolnienia w których zespół demonstruje całą potęgę swego brzmienia, nieokiełzaną agresję, charakterystyczną manierę wokalną Toma, wypluwającego z siebie kolejne wersy z furią godną swoich najlepszych czasów, chaotyczne solówki, perkusyjne szaleństwo Dave’a Lombardo…
Już pierwsze dźwięki „Flesh Storm” rozwiewają wszelkie wątpliwości co do tego czy w dalszym ciągu mamy do czynienia z tym samym zespołem który nagrał „Reign In Blond” czy „Seasons In The Abyss”. Jest to bowiem Slayer wręcz wzorcowy – otwierające utwór dzwięki sprzęgających się gitar przechodzą w klasyczne slayerowe łojenie: bezbłędnie napędzany charakterystycznymi punkrockowymi rytmami i krótkimi, efektownymi przejściami Dave’a oraz drapieżnymi riffami, kawałek pędzi na łeb, na szyję, co chwile przecinany ognistymi solówkami. Tom z furią wypluwa kolejne linijki tekstu, po czym przychodzi kolej na zwolnienie z melodyjnym riffem, przywodzącym na myśl „Season In The Abyss”. Drugi w kolejności utwór „Catalyst” utrzymuje równie wysokie tempo, tu też nie zabrakło melodyjnych riffów, ani szybkich solówek z kaczką. We wstępie „Skeleton Christ” Slayer zwalnia obroty, zastępując zawrotne tempo wolnym, za to morderczo ciężkim riffem, kojarzącym się w linii prostej z „Diabolus In Musica”. Po niespełna minucie takiego grania utwór nabiera rozpędu, by chwytliwym refrenie znów zwolnić. Po kilku takich przejściach przychodzi kolej core’owego riffu który wraz ze świetną solówką kończy utwór. „The Eyes Of The Insane”, to kolejny utwór Slayera o tematyce wojennej, opowiadający historię żołnierza, który po powrocie z wojny nie może odnaleźć się w normalnym świecie. Snujący się, ciężki początek utworu przechodzący w core’owy refren – po raz kolejny kłania się „Diabolus In Musica”. Następny w kolejności utwór „Jihad” zaczyna się od nieco dziwnego wstępu, który za chwilę zmienia się w klasyczną slayerową jazdę. Tekst porusza tematykę 11 września w charakterystyczny dla Slayera kontrowersyjny sposób. Następny w kolejności „Consfearacy” to brutalna jazda o harcore’owych korzeniach, jeden z najszybszych fragmentów na płycie. Tutaj kapela najbardziej zbliża się do swojego sztandarowego dzieła „Reign In Blond”. Snujący się natomiast za nim, ciężki niczym pluton czołgów „Catatonic” po raz kolejny przywołuje skojarzenia z najlepszymi momentami „Diabolus In Musica”. „Black Serenade” to kolejny utwór obfitujący w kontrasty tempa, świetnie wypada tu skandowany refren. Singlowy „Cult” może natomiast spokojnie służyć za streszczenie albumu. Otwiera go wstęp Kerry’go z delikatnym jedynie przesterem, za chwilę cały zespół eksploduje swoją mocą, aby po kilku powtórzeniach tematu otwierającego przejść do cholernie ciężkiego, wolnego riffu. Następnie utwór nabiera opętańczych obrotów, Tom wrzeszczy o tym jak on to nie lubi zorganizowanych religii. Patent z kontrastami tempa powtarza się w tym kawałku jeszcze kilka razy, a kończy go ostra niczym brzytwa solówka. Najbrutalniejszy numer zostaje nam na deser: początek „Supremist” wbija w ziemie. W tym fragmencie rolę główną odgrywa Dave, serwujący nam najprawdziwszy na świecie blast beat. Jest to też utwór z największymi na płycie kontrastami tempa i nastroju. Brutalna nawalanka z początku utworu ustępuje miejsca niezwykle wolnej jak na Slayera końcówce.
Niespełna 40 minut to zdecydowanie za mało jak na takie granie. Nie zdążą wybrzmieć ostatnie dźwięki zgiełku „Supremist” jak moja ręka nieświadomie ponownie wędruje ku przyciskowi play. Jak można nie kochać takiej muzyki?
10/10 - płyta roku 2006
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz