środa, 12 grudnia 2007

Dethklok "The Dethalbum"


Dla niewtajemniczonych - Dethklok to fikcyjny zespoł deathmetalowy występujący w animowanym serialu "Metalocalypse". Serial ten przedstawia z ogromną dawką humoru - czarnego i czarniejszego - światek metalowej muzyki i jej fanów. Każdy z członków zespołu Dethklok jest swego rodzaju satyrą na metalowy image. Są w nich zresztą widoczne cechy zapożyczone od prototypów jak najbardziej realnych - wąsik i wymowa basisty Murderface'a pochodzą najpewniej od Lemmy'go, szwedzki akcent i językołomne nazwisko Svigsgara Skvigelfa - Yngwie Malmsteena, natomiast Nathan Explosion to wypisz-wymaluj George Fisher z Cannibal Corpse. Jednym z niewątpliwych atutów tegoż serialu jest wyjątkowo dobra ścieżka dźwiękowa, skomponowana i wykonana przez pomysłodawcę całego przedwsięzięcia - Brandona Smalla. Czasami, oglądając "Metalocalypse" myślałem sobie, że na miejscu pana Smalla szkoda by mi było niektórych pomysłów muzycznych wykorzystywać na tak jajcarskie potrzeby. Teraz, po jakimś czasie po finale pierwszego sezonu serialu do sprzedaży trafiła oryginalna ścieżka dzwiękowa serialu o nazwie "Dethalbum".
Płytę tę można rozpatrywać na dwa sposoby - jako soundtrack do kreskówki w wykonaniu wirtualnego zespołu i jako "prawdziwy" album. Spróbuję jednego i drugiego. Otóż mamy tu wykonany na całkiem przyzwoitym poziomie materiał z pogranicza heavy i death metalu. Brendon jest wyjątkowo sprawnym gitarzystą, ma wyczucie i dobrą technikę. Spod jego palców wychodzą bardzo ładne solówki (a w przypadku "Duncan Hills Coffee Jingle" wręcz piękna), riffy również do słabych nie należą. Gorzej niestety jest z wokalem. Myślę, że w realnym świecie Brendon pod postacią Nathana Explosion by się raczej nie przebił, bo growl ma słabiutki i płytki. No ale co z tego, jeśli słysząc taki np. "Awaken", "Thunderhorse" czy "Blood Ocean" przed oczami każdego fana serialu, do których ja się niewątpliwie zaliczam, stają efektowne sekwencje z "Metalocalypse". Wreszcie można tych kawałków posłuchać w normalnej jakości dźwięku, wcześniej znałem je jedynie w tragicznych "jutjubowych" nagraniach, czy też niewiele lepszych "tiwiripach". Mus dla każdego fana serialu, pozostałym najpierw polecam zapoznać się ze wszystkim odcinkami "Metalocalypse". A warto.

7/10 - (nie) tylko dla fanów serialu

poniedziałek, 10 grudnia 2007

Vital Remains "Icons Of Evil"

Kolejna wielka premiera tego roku. Po niezliczonej ilości przesłuchań albumu „Dechristianize”, który swojego czasu stał się dla mnie nie lada objawieniem, nie pozostawało mi nic innego, jak z zapartym tchem czekach na jego następcę. Wieści które docierały z obozu Vital Romains w trakcie prac nad nową płytą były jak najbardziej obiecujące – okazało się bowiem że współpraca kapeli z Glenem Bentonem nie była jednorazowym zdarzeniem i uświetni on swoim nietuzinkowym growlem również „Icons Of Evil”. W wywiadzie z Davem Suzuki padła też obietnica, że tym razem panowie bardziej przyłożą się do brzmienia, co również nie mogło nie cieszyć, bo jedną z nielicznych wad poprzedniego wydawnictwa była wyjątkowo niedbale nagrana perkusja, w szczególności irytujący saint-angerowski kartonowy werbel.

Po nad wyraz mocnym „Dechristianize” poprzeczka była ustawiona bardzo wysoko. Jedak jak to mówią, nic trudnego dla chcącego. „Icons Of Evil” przebija swoją poprzedniczkę pod każdym niemal względem. Osiem epickich, ponad siedmiominutowych kawałków w wykonaniu klasyków gatunku to nie lada gratka dla fana death metalu. Podobnie jak na poprzednim albumie, epatująca opętanymi blast beatami ekstremalna deathowa sieczka na ponaddźwiękowych obrotach co chwilę zmienia się pompatycznymi zwolnieniami. Tak samo jak na „Dechristianize” aż roi się tu od elementów heavy i power metalu. Za taki stan rzeczy odpowiada oczywiście przede wszystkim człowiek-orkiestra Dave Suzuki, który na „Icons Of Evil” przeszedł samego siebie. Każda kompozycja jest przesycona jego grą solową, i pokuszę się na stwierdzenie, że takich "kwiatków" w deathmetalu nie gra oprócz niego nikt. Pomiedzy fruwającymi, niezwykle melodyjnymi partiami gitary wiodącej a bezkompromisową rzezią riffów Tony'ego Lazaro tworzy się niesamowity kontrast, na którym to polega cała siła i oryginalność tego zespołu. Kolejna w tym roku płyta, której wstyd nie mieć - wio do sklepu, drodzy metale ;)


9/10 - death z najwyższej półki

niedziela, 11 listopada 2007

Arch Enemy "Rise Of The Tyrant"


Bez wątpienia, nowy album Arch Enemy był jednym z najbardziej wyczekiwanych wydawnictw w tym roku. Twórczość Szwedów lubię i cenię od dawna, i to wcale nie przez fakt obecności w kapeli atrakcyjnej blondyny obsługującej mikrofon J Mimo że mało odkrywczy, styl AE łączy w sobie niemal wszystko co w metalu najlepsze: mamy tu i thrashowy ogień, i iście jadowite, drapieżne deathmetalowe wokale pani Gossow, i heavy/powermetalową melodykę i świetne, odegrane i wyczuciem godnym największych gitarowych wirtuozów solówki. Do tego perfekcyjne zgranie kapeli i dopieszczone brzmienie.


Przyznam się, że jak w większości podobnych przypadków, nie miałem wystarczająco ani cierpliwości, ani pobudek moralnych, żeby poczekać na oficjalną premierę „Rise Of The Tyrant”, i pierwszą kopię nowego dzieła AE „nabyłem” w sieci sklepów peer-to-peer. Usprawiedliwieniem niech mi będzie fakt, że w pierwszym tygodniu po wydaniu krążek dumnie stanął na półce, a i nawet nie pożałowałem paru dodatkowych złotych na „snob edition” w slipcase i z mini DVD w prezencie.


Pierwsze co pozytywnie zaskakuje po sięgnięciu po najnowsze dziecko Arch Enemy, to okładka. Zamiast przynudzających, oklepanych pomysłów Joachima Luetke, przedstawiających niezliczone wariacje tego samego motywu, dostajemy tym razem grafiki oryginalne, nietypowe dla metalowych wydawnictw. Ok, książeczka książeczką, a co z muzyką?


„Rise Of The Tyrant” niewątpliwie zawiedzie tych, dla których w etykiecie „melodic death metal”, którą to najczęściej jest znakowana twórczość kapeli, liczy się przede wszystkim ten drugi człon. Bądźmy szczerzy, z „death” tutaj już zostają tylko wokale. Natomiast „melodic” i „metal” nowa płyta Szwedów jest wzdłuż i wszerz. Na szczęście w tym przypadku „melodic” nie równa się „cukiernia”.


„Rise Of The Tyrant” to zdecydowanie najbardziej melodyjna pozycja w dorobku Arch Enemy. Melodyką są przesiąknięte wszystkie riffy, nawet te najbardziej drapieżne z nich nigdy nie sprowadzają się do bezmyślnego nawalania, melodia również króluje w wyrazistych solówkach Michaela i Chrisa. Podział obowiązków tu pozostaje taki sam jak na poprzednich płytach – Michael odpowiada za ogniste wymiatanie o thrashowym rodowodzie, Chris natomiast dostarcza dźwięków bardziej technicznych, „ładnych”, zakorzenionych w klasycznym heavy metalu. Słychać jednak że w porównaniu z poprzednim albumem poskromił on nieco swoje wirtuozerskie zapędy, mniej tu Pingwina Malmsztajna, więcej Adriana Smitha. Ammottowie nie szczędzą również ujmujących motywów przewodnich, opartych na długich nutach harmonijnie mijających się ze sobą gitar.


Metalowego honoru kapeli bronią z kolei wokale pani Gossow – jeszcze bardziej szorstkie, dzikie, jadowite i drapieżne niż na poprzedniej płycie. Mniej nachalna w porównaniu z „Doomsday Machine” jest tu ingerencja studyjnych „czarów”.


Brzmienie „tyrana” wgniata w fotel. Cudowne mięso na gitarach, głęboko osadzony bas, precyzyjna perkusja, krystaliczna przejrzystość, idealnie wyważone proporcje, niczego nie za dużo, niczego za mało. Tego się zresztą należało spodziewać.


Co się tyczy samych kompozycji to jest tu masa hiciorów, które śmiało można postawić w jednym rzędzie z najlepszymi dokonaniami AE - huraganowy otwieracz „Blood On Your Hands”, „The Last Enemy” ze świetnymi solówkami i podniosłym refrenem, „Night Falls Fast” – ukłon w strone stylistyki albumu „Wages Of Sin”, czy najostrzejszy w tym secie kawałek „In This Shallow Grave”.


A na koniec, żeby nie było, że jestem bezkrytyczny, kilka słów o wadach albumu. Pierwsza rzecz która aż się prosi o szpilkę w swoją stronę, to liryki Angeli. O ile o potędze jej gardła należy się wypowiadać w samych superlatywach, o tyle umiejętności literackie wołają o pomstę do nieba. Zarówno szablonowy metalowy „mhrok” w stylu darkened darkness darkens my darkly dark soul”, jak i tak samo schematyczne liryki na temat buntu jednostki typu „stand up and fight” wywołują uśmiech politowania. No i można by było bez tego istrumentalu się obejść, jednego Vai’a już mamy, kolejnego nam nie potrzeba. Więcej nie mam się do czego przyczepić. Smakowity kąsek przebojowego gitarowego grania.


8,5/10 - ciacho

sobota, 21 lipca 2007

Dream Theater "Systematic Chaos"


Historia mojej znajomości z muzyką Dream Theater jest dosyć burzliwa. Zaczęło się od tego że parę ładnych lat temu, po tym, jak ktoś ze znajomych zapuścił mi kawałek „Pull Me Under” (no bo niby jaki inny?) pobiegłem do sklepu po album „Images And Words”. Niestety płyta dosyć prędko mnie rozczarowała, mimo intensywnego wałkowania nie dałem rady się do niej przekonać. Krążek po dłuższym czasie spędzonym na półce znalazł swojego nowego właściciela na allego, a ja na długo zapomniałem o istnieniu kapeli. I było tak do tej pory, kiedy nie obejrzałem na DVD koncertu „Live At Budokan”. Pomijając kwestię instrumentalnych fajerwerków, od których długo nie mogłem pozbierać szczękę z podłogi, zaintrygowała mnie niespodziewanie duża ilość dźwięków bardzo, ale to bardzo metalowych. Jak się prędko zorientowałem, w większości pochodziły one z promowanej wtedy, najnowszej płyty Dream Theater pod tytułem „Train Of Thought”. Czym prędzej więc zapoznałem się z tym dziełem i sprawiło ono na mnie ogromne wrażenie. Pomyślałem sobie wtedy, że może za wcześnie skreśliłem DT z listy moich muzycznych zainteresowań, wyciągając daleko idące wnioski na podstawie jednego albumu. Po nadrobieniu zaległości zatrzymałem się na dwóch, oprócz wspomnianego „TOT”, krążkach: „Metropolis Pt. 2…” i „Six Degrees Of Inner Turbulence”. Albumy te z ogromną przyjemością słucham do dziś. Natomiast wydany już po moim „nawrocie” „Octavarium” zupełnie nie przypadł mi do gustu. Po „Systematic Chaos” sięgnąłem jednak z nadzieją, że usłyszę coś na miarę trzech moich ulubionych krążków zespołu. Długo się wahałem z oceną tego dzieła, a moje zdanie zmieniało się wielokrotnie z jednej skrajności w drugą. Ostatecznie przeważyły wrażenia do pewnego stopnia negatywne, i recenzja ta będzie utrzymana w nieco marudzącym tonie.


To że każdy z panów z Dream Theater obsługuje swój instrument z nieludzką wręcz sprawnością wiadomo nie od dziś, i każdy kto miał styczność z ich muzyką nie powinien mieć co do tego akurat żadnych wątpliwości. Dlaczego więc starają się oni na każdym albumie udowodnić nam to po raz kolejny? Dlaczego ekipa Portnoy’a jest tak święcie przekonana, że bezwzględnie każdy dwunastominutowy kawałek będzie lepszy od kawałka o długości minut czterech, a kompakt musi być wypełniony muzyką po same brzegi? Dlaczego nie zdają sobie oni sprawy z tego, że nawet najlepsza, najszybsza i najbardziej techniczna solówka ma sens tylko wtedy kiedy ma ona swoje uzasadnienie w strukturze kompozycji, a nie pojawia się znikąd w najmniej oczekiwanym momencie i tak samo nie wiadomo gdzie znika? Słuchaniu „Systematic Chaos” towarzyszy pojawiające się przy niemal każdym kawałku uczucie, że jeżeli by z niego tu i tam co nieco powyrzucać, skracając go tym samym o połowę, to album jako całość tylko by na tym zyskał. Bo kawałków których nie psują powpychane na siłę instrumentalne popisy jest na płycie raptem aż… dwa. I są nimi akurat te, które mają z ciężkim graniem najmniej wspólnego. Na domiar złego, tylko jeden z nich naprawdę przypadł mi do gustu.


Wspomniane uczucie przekombinowania nie każe na siebie długo czekać – pierwsza brzmiąca zupełnie od rzeczy wprawka na szybkość paluszków w wykonaniu Petrucci i Rudessa pojawia się już pod koniec drugiej minuty pierwszego utworu. Tak jakby nie można było sobie tego darować i od razu przejść do następującej bezpośrednio po tym ślicznej, oszczędnej melodii. I tak samo pominąć wyścigi w końcówce. Szkoda, bo „In The Presence Of Enemies Part 1” to świetny kawałek. Tak samo „The Dark Eternal Night”, tylko po co te gitarowo-klawiszowe ekstrawagancje w środkowej części utworu? I tak się ma sprawa z większością kawałków. Po co „Prophets Of War” ten głupawy wstęp i dlaczego ciągnie się ona przez 6 minut, jak można by było zmieścić się w trzy? Po co w ogóle jest ta druga, nic nie wnosząca oprócz dodatkowych szesnastu minut i kolejnej porcji wygibasów instrumentalistów, część „In The Presence Of Enemies”? I dlaczego z kolei świetnej solówki Petrucci’ego z „Constant Motion” nie można było zamieścić w mniej schematycznym utworze?


Jak już powiedziałem, od początku i do końca podoba mi się tu tylko jeden numer. Jest nim „Forsaken”. No i co z tego że „MTV-friendly”, kiedy to właśnie on hula mi w głowie od pierwszego przesłuchania. Bardzo korzystnie wypada tu wielogłos w refrenie, tak samo jak i wchodzący bezpośrednio po fortepianowym wstępie, gitarowy riff.


Nietrudno się domyślić, że fani DT przyjmą tę płytę z zachwytem. A jeśli nawet komuś z nich ona się na początku nie spodoba, to będzie w takt muzyki walił głową w ścianę do tej pory, póki nie zrozumie wielkość „kolejnego dzieła bogów”. Ja (na szczęście) do takich nie należę i wolę zapuścić sobie po raz setny „Scenes From a Memory”. Bo tam akurat nie ma ani jednej zbędnej nutki.


6/10 - rzemiosło, dla fanów

poniedziałek, 16 lipca 2007

Slayer "Christ Illusion"



Recenzownie tej płyty nie jest dla mnie łatwym zadaniem. Najtrudniej się bowiem zawsze pisze o ulubionych zespołach, nie zawsze da się pogodzić role beznamiętnie obiektywnego recenzenta, i napalonego fana, od roku wałkującego w kółko nowe dzieło Najlepszego-Zespołu-Świata, wcześniej kilka lat wyczekującego na nie, i do dzisiaj nie mogącego sobie wybaczyć absencji na czerwcowym koncercie Mordercy. No bo jak można analizować poszczególne kawałki, rozbierać je na czynniki pierwsze, dociekliwie szukać niedociągnięć, wad, błędów, porównywać ją do jakichś wzorców, kiedy cholera jasna, to jest nowa płyta Slayera??!! Tak więc siłą rzeczy recenzja ta do końca obiektywną być nie może. Postaram się jednak stanąć na wysokości zadania i nie ograniczyć się jedynie do sentencji typu „Na kolana chamy!”.

Należę do frakcji wielbicieli zespołu, którym daleko do narzekania na dokonania z okresu kiedy perkusję obsługiwał Paul Bostaph. Dlatego też nie podniecałem się zbytnio powrotem Lombardo, nie twierdziłem też że razem z nim powrócą „stare dobre czasy”, gdyż moim zdaniem dobre czasy Slayera nigdy się nie kończyły. Oczekiwałem natomiast od zespołu albumu który połączyłby w sobie wszystko co w ich muzyce najlepsze: szybkość i agresję „Reign In Blond”, melodykę i klimat „South Of Heaven”, precyzję i dojrzałość „Seasons In The Abyss”, ciężar i mordercze brzmienie „GHUA”. Czy dostałem to czego oczekiwałem? Jak najbardziej :)


Mamy na tej płycie wszystko co tygrysy lubią najbardziej: klasyczne slayerowe riffy, melodie oparte na harmonijnych mijankach gitar, zwolnienia w których zespół demonstruje całą potęgę swego brzmienia, nieokiełzaną agresję, charakterystyczną manierę wokalną Toma, wypluwającego z siebie kolejne wersy z furią godną swoich najlepszych czasów, chaotyczne solówki, perkusyjne szaleństwo Dave’a Lombardo…


Już pierwsze dźwięki „Flesh Storm” rozwiewają wszelkie wątpliwości co do tego czy w dalszym ciągu mamy do czynienia z tym samym zespołem który nagrał „Reign In Blond” czy „Seasons In The Abyss”. Jest to bowiem Slayer wręcz wzorcowy – otwierające utwór dzwięki sprzęgających się gitar przechodzą w klasyczne slayerowe łojenie: bezbłędnie napędzany charakterystycznymi punkrockowymi rytmami i krótkimi, efektownymi przejściami Dave’a oraz drapieżnymi riffami, kawałek pędzi na łeb, na szyję, co chwile przecinany ognistymi solówkami. Tom z furią wypluwa kolejne linijki tekstu, po czym przychodzi kolej na zwolnienie z melodyjnym riffem, przywodzącym na myśl „Season In The Abyss”. Drugi w kolejności utwór „Catalyst” utrzymuje równie wysokie tempo, tu też nie zabrakło melodyjnych riffów, ani szybkich solówek z kaczką. We wstępie „Skeleton Christ” Slayer zwalnia obroty, zastępując zawrotne tempo wolnym, za to morderczo ciężkim riffem, kojarzącym się w linii prostej z „Diabolus In Musica”. Po niespełna minucie takiego grania utwór nabiera rozpędu, by chwytliwym refrenie znów zwolnić. Po kilku takich przejściach przychodzi kolej core’owego riffu który wraz ze świetną solówką kończy utwór. „The Eyes Of The Insane”, to kolejny utwór Slayera o tematyce wojennej, opowiadający historię żołnierza, który po powrocie z wojny nie może odnaleźć się w normalnym świecie. Snujący się, ciężki początek utworu przechodzący w core’owy refren – po raz kolejny kłania się „Diabolus In Musica”. Następny w kolejności utwór „Jihad” zaczyna się od nieco dziwnego wstępu, który za chwilę zmienia się w klasyczną slayerową jazdę. Tekst porusza tematykę 11 września w charakterystyczny dla Slayera kontrowersyjny sposób. Następny w kolejności „Consfearacy” to brutalna jazda o harcore’owych korzeniach, jeden z najszybszych fragmentów na płycie. Tutaj kapela najbardziej zbliża się do swojego sztandarowego dzieła „Reign In Blond”. Snujący się natomiast za nim, ciężki niczym pluton czołgów „Catatonic” po raz kolejny przywołuje skojarzenia z najlepszymi momentami „Diabolus In Musica”. „Black Serenade” to kolejny utwór obfitujący w kontrasty tempa, świetnie wypada tu skandowany refren. Singlowy „Cult” może natomiast spokojnie służyć za streszczenie albumu. Otwiera go wstęp Kerry’go z delikatnym jedynie przesterem, za chwilę cały zespół eksploduje swoją mocą, aby po kilku powtórzeniach tematu otwierającego przejść do cholernie ciężkiego, wolnego riffu. Następnie utwór nabiera opętańczych obrotów, Tom wrzeszczy o tym jak on to nie lubi zorganizowanych religii. Patent z kontrastami tempa powtarza się w tym kawałku jeszcze kilka razy, a kończy go ostra niczym brzytwa solówka. Najbrutalniejszy numer zostaje nam na deser: początek „Supremist” wbija w ziemie. W tym fragmencie rolę główną odgrywa Dave, serwujący nam najprawdziwszy na świecie blast beat. Jest to też utwór z największymi na płycie kontrastami tempa i nastroju. Brutalna nawalanka z początku utworu ustępuje miejsca niezwykle wolnej jak na Slayera końcówce.


Niespełna 40 minut to zdecydowanie za mało jak na takie granie. Nie zdążą wybrzmieć ostatnie dźwięki zgiełku „Supremist” jak moja ręka nieświadomie ponownie wędruje ku przyciskowi play. Jak można nie kochać takiej muzyki?


10/10 - płyta roku 2006

niedziela, 15 lipca 2007

Hatebreed "Perseverance"



Przeglądając ostatnio informacje na temat mojego ukochanego Slayera natrafiłem na kilka entuzjastycznych wypowiedzi Kerry’ego Kinga pod adresem nieznanej mi dotąd metalcore’owej kapeli Hatebreed. Było to dla mnie wystarczającą rekomendacją do zapoznania się z twórczością owego zespołu, bo jeśli są na tym świecie ludzie naprawdę znający i czujący ciężką muzę to potężny wytatuowany pan KFK z pewnością do nich należy. Mój wybór padł na płytę „Perseverance” którą gitarzysta Slayera uświetnił swoim gościnnym udziałem. Po przesłuchaniu… Nie powiem, żeby Kerry stracił na autorytecie w moich oczach, ograniczę się do stwierdzenia, że mamy z nim nieco odmienne gusty.

Co skłania mnie do sięgania po muzykę z pod znaku metalcore? Otóż szukam w niej organicznego połączenia bujającej rytmiki i punkowych galopad z metalowym ciężarem i techniką. Czy znajduję to u Hatebreed? Szczerze mówiąc, tak nie bardzo. No bo niby jest agresja, są ciężkie riffy, na miejscu jest też technika, brakuje niestety chwytliwości i przebojowości. Czegoś, co by zachęcało do przesłuchania płyty po raz kolejny. Poza kilkoma wyjątkami na próżno tu szukać wyrazistych, zapadających w pamięć fragmentów. Całość materiału sprawia wrażenie nawalania bez metody i sensu, a agresja w wykonaniu Hatebreed jest nad wyraz sztuczna. Za sprawą jednostajnego sposobu zdzierania gardła pana przy mikrofonie kawałki zlewają się ze sobą, nie sposób ani wyróżnić którykolwiek z nich, ani co gorsze nawet odróżnić ich od siebie. O braku oryginalnych pomysłów to już nawet nie wspomnę. Jedynym utworem na płycie który robi naprawdę dobre wrażenie jest właśnie ten, w którym maczał palce Kerry King – „Final Prayer”. Temu kawałkowi na odmianę od większości zawartych na „Perseverance”, nie brakuje niczego – mamy i fajny, nośny riff na początku utworu, i bujające rytmy, i zachęcający do machania głową, skandowany refren, i ogniste solówki w wykonaniu KFK. Wieść gminna niesie, że w tym kawałku Kerry udzielał się również wokalnie.


„Perseverance” to płyta przeciętna, dobra do kilkurazowego przesłuchania, nie zagości jednak na mojej playliście na dłużej.



4/10 - nuda

Behemoth "The Apostasy"


Była to jedna z najbardziej wyczekiwanych premier w tym roku. Po morderczym „Demigod”, na którym Nergal po raz kolejny pokazał że nie ma dla niego płyty nie do przeskoczenia, spodziewać się należało już tylko niemożliwego. I warto się było spodziewać, bo jak się okazało „The Apostasy” przebija swoją poprzedniczkę pod każdym niemal względem.


Na nowym krążku Nergal wraz ze swoją ekipą nie zszedł na szczęście w ślepą uliczkę wyścigów z czasem i nie stara się żeby nowy materiał był jeszcze szybszy i brutalniejszy od poprzedniego. Stawia natomiast na urozmaicenia, produkcyjne smaczki i nowe pomysły aranżacyjne. Ta płyta wreszcie powinna zatkać usta niedowiarkom, którzy we wszystkim co się ukazuje pod szyldem Behemoth widzą mniej lub bardziej kreatywną zrzynkę z Morbid Angel, Nile czy czegokolwiek innego. Bo jest to niepowtarzalny styl z mnóstwem patentów, których, przynajmniej ja, nie słyszałem nigdzie więcej. No bo wskażcie mi płytę death metalową gdzie w podobny sposób jak na „The Apostasy” jest wykorzystana sekcja dęta? Nie w postaci intra/outra czy interludium, tylko równo rżnąca unisono z gitarami, dublując ich riffy. Nie jest ona jedynym urozmaiceniem gitarowego czadu na „The Apostasy”. Tu i ówdzie pojawia się chór, akustyki, plemienne rytmy i takież wokalizy. Narzekać na brak indywidualnych cech w wokalu Nergala też nie ma sensu, od razu słychać kto to śpiewa. Tak samo jak na „Demigod” nie doszukamy się tu typowego dla wcześniejszych płyt nakładania blackowego screamingu i deathowego growlu. Wokale są rasowo death metalowe – głuche, drapieżne i zwierzęce. O możliwościach technicznych zespołu pisać nie będę – nie od dziś wiadomo że Inferno to istna machina wojenna, wykonawstwo wioślarzy też stoi na należytym poziomie, a bas Oriona na odmianę od poprzedniej płyty wreszcie jest słyszalny, a nie tylko wyczuwalny.

Otwiera płytę instrumentalna kompozycja „Rome 64 C.E”, doskonale wprowadzająca w nastrój albumu. Niewiele ponad minuta marszowych rytmów kończy się kilkusekundową pauzą, po czym rusza nawałnica „Slaying The Prophets Ov Isa”. Bombardująca słuchacza podwójną centralką i szybkimi przejściami perkusja, gitary tnące morderczo ciężkie riffy o orientalnym brzmieniu oraz dziki wokal Nergala – jednym słowem Behemoth w najlepszym wydaniu. W połowie utworu następuje pompatyczne zwolnienie z chórem i wspomnianą sekcją dętą, po czym wszystko wraca do porządku dziennego, czyli szaleńczej death metalowej młocki, zakończonej krótkimi, aczkolwiek treściwymi solówkami. Drugi w kolejności utwór, „Prometherion” stanowi kontynuację brutalnej jazdy, urozmaiconej orientalnymi melodiami. „At The Left Hand Ov God” zaczyna się od spokojnego wstępu z gitarami akustycznymi w roli głównej, by potem przerodzić się w majestatyczny utwór utrzymany w wolnym jak na Behemoth tempie, któremu po raz kolejny potęgi dodają fragmenty z udziałem chóru. Końcówka utworu daje słuchaczowi chwilę wytchnienia przy plemiennych wokalizach i rytmach perkusji. Jest to jak najbardziej na miejscu, gdyż następny w kolejności „Kriegsphilosophie” to kolejna szybka, agresywna petarda, okraszona jedną z niewielu na tym albumie naprawdę zapadających w pamięć solówek. Zwolnienie w środkowej części utworu w linii prostej kojarzy się z okresem „Zos Kia Cultus”. Następny w kolejności utwór „Be Without Fear” nie wnosi niestety nic nowego i osobiście postawiłbym by go w jednym rzędzie z „Towards Babylon” poprzedniego albumu Behemoth. Podobnie rzecz by się miała z „Arcana Hereticae”, gdyby nie kończące kawałek zwolnienie z należycie uwypuklonym udziałem trąbek. W taki oto sposób doszliśmy do jednego z najciekawszych utworów na płycie – „Libertherme”. Zaczynający się od klimatycznego wstępu okraszonego rozsądną dawką elektroniki, kawałek tworzy hipnotyzujący nastrój, posiada też najlepsze na płycie solówki – krótkie, treściwe, a zarazem potęgujące nastrój. Najbardziej intrygującym utworem na płycie jest następny w kolejności „Inner Sacrum”. Było o nim głośno jeszcze długo przed premierą płyty za sprawą anonsowanego udziału Leszka Możdżera i Warrela Dane’a. Udział Możdżera w tym chorym utworze sprowadza się do kilkusekundowego wstępu i powtarzających się na przestrzeni utworu motywu, natomiast Dale swoim charakterystycznym wokalem dodaje utworowi schizofrenicznego klimatu. Tak Behemoth jeszcze nigdy nie grał. Hipnotyzujące dźwięki z powtarzającymi się wielokrotnie motywami w zwrotkach zmieniają się agresywnym refrenem, chwilę wytchnienia daję natomiast kilkusekundowa akustyczna solówka. Po tym hipnotyzującym kawałku czeka na nas już tylko kolejna porcja wygrzewu w postaci „Pazuzu” i „Christgrinding Avenue” - najbardziej przebojowegp kawałka na płycie, który zapewne dołączy do koncertowego setu zespołu jako żelazna pozycja. Płyta kończy się kolejnym majestatycznym zwolnieniem z trąbkami dublującymi riffy gitar i kobiecymi wokalizami identycznymi do tych z początku „Rome 64 CE”, swoistą klamrą spinającą album w całość.

Taki jest zatem najnowszy album Behemoth. Nergal po raz kolejny dokonał rzeczy niemożliwej i przeskoczył swoje poprzednie dzieło. „The Apostasy” po prostu miażdży, nie nużąc przy tym słuchacza ani przez chwilę. Płyty słucha się z zapartym tchem. Jedyna wada na którą mogę wskazać to, podobnie jak na „Demigod” solówki. Tylko niektóre z nich są warte uwagi, reszta dźwięków opisanych we wkładce jako „lead: Nergal” tudzież „lead: Seth” nie przyciągają niestety uwagi, zwłaszcza że w ten sposób jest opisany każdy moment w którym któryś z tych panów dotknie dolnych strun gitary, nawet jeśli są to trzy nutki. Oprócz tego nie ma się do czego przyczepić. „The Apostasy” zabija.

9,9999999.../10 - prawdopodobnie płyta roku 2007

Frontside "Początek ery nienawiści / I odpuść nam nasze winy"




W ubiegłym roku nakładem Mystic Productions ukazała się płyta „Początek ery nienawiści / I odpuść nam nasze winy” jednego z nadwornych zespołów tej wytwórni, „pięciu wspaniałych chłopców z piekła”, czyli Frontside. Zaznajomieni z twórczością tej sosnowieckiej ekipy bez trudu odczytają z nazwy, że mamy tu do czynienia z „odgrzewaniem kotleta”, zawarty bowiem na płycie materiał nowym bynajmniej nie jest. Płyta zawiera drugi pełnowymiarowy album zespołu „I odpuść nam nasze winy” z roku 2002 oraz wydaną dwa lata wcześniej pięcioutworową epkę „Początek ery nienawiści”. Reedycja tych dwóch albumów na jednym CD w nowej szacie graficznej na pierwszy rzut oka wydaje się być uzasadnionym posunięciem, ponieważ nakład polskojęzycznej wersji albumu „I odpuść…” jest już ponoć dawno wyprzedany, natomiast epki „Początek…” w regularnym obiegu na próżno było szukać. Jednak forma w której zostały one wydane posiada według mnie jedną zasadniczą wadę, o której za chwilę.

Płytę otwierają pięć numerów pochodzących z jak głosi opis we wkładce „pierwszego profesjonalnie nagranego materiału Frontside”. Mamy jednak do czynienia z dość surowym brzmieniem. Szczególnie niekorzystnie wypada tu wokal – kiedy w połowie pierwszego kawałka następuje zwolnienie z recytacją, a następnie partią czystego wokalu, trudno się oprzeć wrażeniu że została ona nagrana przez mikrofon przykryty rękami. Jednak co się tyczy kompozycji i wykonawstwa, mamy tu już w pełni sprawny zespół z ukształtowanym stylem. Nie ma tu jeszcze tylu elementów metalu co na późniejszych płytach sosnowieckiego kwintetu, podstawę stylu stanowi hardcore. Kompozycje są oparte na dynamicznych riffach z zachowaniem odpowiedniej proporcji czadu i melodii, gęsto przyprawione blastami, ciężkie zwolnienia oraz wokale przechodzące płynnie od growli, poprzez kwiczenie zarzynanej świnki i hardcore’owe zdzieranie gardła, aż po fragmenty śpiewane czystym wokalem i melodeklamacje oraz proste aczkolwiek całkiem sensowne solówki. Jednak co się tyczy wokalu – Astek moim zdaniem nie jest równie przekonujący we wszystkim co robi – np. wspomniane czyste śpiewanie niezbyt mu wychodzi, to samo można powiedzieć o wysokim skandowaniu, które w jego wykonaniu miejscami wręcz śmieszy. Najlepsze kawałki to „Dlaczego?” -wściekły, epatujący blastami początek utworu ustępuje miejsca ciężkiemu zwolnieniu w drugiej połowie kawałka, oraz „Przebudzenie”, w takt którego głowa sama zaczyna headbanging, a ciało podrywa się do pogowania. Do minusów zaliczę natomiast „Five Beautiful Guys From Hell”, głównie za zaduffany tekst, który by zdecydowanie bardziej pasował do płyty hiphopowej i wspomniane wokalne niedociągnięcia Astka. O ile epka w całości pozostawia pozytywne wrażenie, o tyle jednak umieszczenie jej na początku płyty, przed daniem głównym, czyli albumem „I odpuść nam nasze winy” wydaje się pomysłem dość niefortunnym. Dużo lepiej by się tej płyty słuchało, gdyby owe pięć utworów były umieszczone na końcu, w ramach bonusów.

Od pierwszych dźwięków „Nie podnoś ręki na stwórcę”, poprzedzonego diabelskim intrem, słychać że tu mamy do czynienia już z w pełni profesjonalnie nagraną płytą. Głównymi atutami tu jest ciężar (świetne mięso na gitarach) i selektywność, natomiast wadą – nadmiar pogłosu w brzmieniu perkusji, przez co w szybszych fragmentach z blastami czad w wykonaniu Frontside traci nieco na przejrzystości. Astek już na szczęście nie porywa się do śpiewania, robi tylko to w czym jest dobry, czyli zdziera gardło. Kompozycje zawarte na drugim długograju sosnowieckiej ekipy są naznaczone o wiele większym wpływem death metalu, zarówno jego brutalnej odmiany („Nie podnoś ręki na stwórcę”), jak i bardziej melodyjnej, szwedzkiej szkoły („Płasz upodlonych”, „Wyklęty”). Frontside nie zapomina też o harcoreowych korzeniach, serwując nam wiele skocznych riffów („Początek końca ziemi”). Tu i ówdzie pojawiają się mocarne, ciężkie zwolnienia z niezwykle nisko strojonymi gitarami („Ostania wieczerza”). Najlepsze utwory na tej płycie to zaczynający się motorycznym riffem „Początek końca ziemi”, wspomniany „Płacz upodlonych”, urozmaicony kobiecym wokalem oraz masakrujący blastami „Wyklęty”. Co się tyczy warstwy tekstowej, liryki sosnowieckiego kwintetu są na tej płycie dokładnie takie same jak zawarta na niej muzyka – gniewne. W tamtym czasie Demon nawet nie myślał o tym że jego zespół za kilka lat zacznie śpiewać teksty o miłości. Jednak poziom artystyczny tych buntowniczych a poniekąd bluźnierczych liryków pozostawia wiele do życzenia. Zresztą podejmując się śpiewania po polsku, kapela świadomie naraża się na krytykę, gdyż jak wiadomo, każdy tekst brzmi sto razy mądrzej, głębiej i ładniej gdy jest napisany w języku obcym niż w ojczystym. Mimo szczerych chęci nie udało mi się w tych pompatycznie napisanych grafomańskich strofach doszukać głębszego sensu. Przykładem tego niech służy cytat z utworu „Ulice nienawiści”: „Moja specjalność to dzikie kłopoty / zgrabne tyłeczki wpatrzone w niebo”.

No cóż, nie jest to poezja śpiewana, w metalu moim zdaniem liczą się przede wszystkim dźwięki, nie słowa, a że akurat miłego dla metalowego ucha łojenia w muzyce Frontside nie brakuje, polecam tę płytę każdemu miłośnikowi ciężkich brzmień.

6/10 - minus oczko za kolejność utworów


Witam ;)

Witam wszystkich na mojej stronie. Będzie ona w całości poświęcona recenzjom płyt aktualnie krążących w moim odtwarzaczu. Będę się skupiał przede wszystkim na pozycjach najnowszych, chociaż czasami postaram się też napisać coś na temat albumów z mojego punktu widzenia klasycznych, czyli takich które ukształtowały mój muzyczny światek. A zatem miłego czytania, pierwsza recenzja już niebawem ;)